niedziela, 27 stycznia 2019

5. Szansa odkupienia, czy wieczna pokuta?

Pierwszym, co odczuł Jesse McCree, było zdziwienie.
- Ja żyję? - pomyślał.
Szeroko otworzył oczy. Ujrzał drewniany sufit restauracji, niewyraźnie słyszał krzyki, nawet widział ratowników, tylko jakby we mgle. Dziwił się, przecież został postrzelony przez Żniwiarza, a nawet nie czuł bólu. Właściwie... Nie czuł w ogóle nic. Chciał uświadomić ratownikom, że nic mu nie jest, że może sam wstać. Gdy wyciągnął rękę, aby tego dokonać, doznał niesamowitego uczucia, że ta jednocześnie dalej leży bezwładnie na podłodze. To uczucie towarzyszyło mu przez cały proces wstawiania, który wydawał się być jakoś dziwnie długi i trwał on, dopóki nie oderwał ostatniej stopy od podłogi. Nie mógł się tym nadziwić - widział siebie samego w kałuży krwi, nad nim ratowników przeprowadzających masaż serca. Obserwował jak zakładają mu respirator i zaciskają opaskę pod żebrami. Dotknął się w miejscu w którym powinna być dziura, o dziwo - nie czuł swojego ciała. Poczuł jak narasta w nim panika. Rozejrzał się rozpaczliwie. Bar, choć nie różnił się niczym, był spowity jakąś mistyczną, lekką mgłą. Teraz przeraził się.
- Panowie, nic mi nie jest, ja tu stoję ! - krzyczał, ale nie nikt go nie słyszał.
Nawet on sam.
Jedyne, czego chciał w tej chwili, to wrócić do swojego ciała. Wpadał w histerię, jak małe dziecko. Dotykał ich, ale oni nie czuli!
Wszystko do niego dotarło, gdy ratownicy podnieśli jego ciało na noszach i biegnąc w stronę wyjścia, dosłownie przeszli przez niego, jak przez chmurę dymu.
Wtedy zrozumiał, że znajdował  się poza swoim ciałem.
Zniknęli za drzwiczkami, zza których McCree widział jaśniejące światło. W pierwszej chwili wydało mu się to dziwne, ale to światło... Wołało go. A on nagle poczuł, że może a wręcz powinien mu zaufać. Czując, że właśnie to trzeba zrobić, ruszył w jego stronę. Droga ku niemu dziwnie dłużyła się, choć w rzeczywistości miała może trzy metry. To jednak nie była rzeczywistość. Nie TA.
Szedł powoli, jakby nie istniało coś takiego jak pośpiech.
Gdy tylko dotknął kowbojskich drzwiczek restauracji, światło na chwilę go oślepiło, by za chwilę straciło na sile.
Rozszerzył przymknięte powieki.  Ujrzał ogród tak przepiękny, olśniewający, zielony, jakiego nie ma w żadnym rezerwacie przyrody. Poczuł pod stopami miękką, wilgotną od rosy trawę.
Strach znikł. Kowboj chciał się zaśmiać na myśl, że w ogóle czuł go przedtem. Przecież tutaj jest bezpiecznie, błogo, tutaj nigdy nie wydarzy się nic złego. Tutaj jest Bóg.
Wtedy zdał sobie sprawę, że jest czymś więcej niż ciałem i świadomością.
Był pewien, że wszystko, czego tutaj teraz doznawał, nie jest w stanie doznać w życiu doczesnym.
Zobaczył tulipany, piękne kolorowe tulipany. Te kwiaty... To irracjonalne, ale one mówiły. Nie miały ust, nie wydawały dźwięków, a jednak nie rozumiał.
Każdy kwiat miał co innego do powiedzenia, ale nie gubił się w tym. Wszystkiego słuchał z uwagą.
Wtedy zrozumiał, że to, czego doświadcza przekracza możliwości ludzkiego umysłu.
Kwiaty mówiły o niespełnionych marzeniach, o przepuszczonych szansach, dawały mu rady.
"Nie spiesz się, ale spełniaj się w życiu"
"Kochaj bliźniego"
"Przebaczaj nieprzyjaciołom"
"Bądź miłosierny"
Natura śpiewała do niego, poszerzała jego świadomość.  
Wtedy dotarło do niego, że to światło jest jego przewodnikiem, a świat materialny nie istnieje.
Choć to miejsce było niezaprzeczalnie najpiękniejszym jakie w życiu widział i poczuł, gdzie się nie obejrzał, jego wzrok nie sięgał dalej niż kilka metrów. Pomyślał, że chce zobaczyć, co jest dalej. I tak się stało.
Gdy zbliżył się do światła, poczuł jeszcze coś.
Cierpienie i ból.
Natychmiast zrozumiał, że to były dusze osób, które zabił. To były te z kwiatów, które nie ukończyły swojej misji, nie spełniły swoich marzeń, nie mogły wstąpić do nieba, zbyt powiązane ze światem rzeczywistym.
To były dusze, które zostały. Zawieszone między światami.
I wtedy zrozumiał, że są rzeczy gorsze niż śmierć.
Poczuł nigdy nie znane przyziemnie poczucie winy. Jego siła powaliła go na kolana.
- Wybacz mi, Boże - powtarzał w kółko chowając twarz w dłoniach i dławiąc się łzami.
Zmaterializowała się przed nim zjawa o złocistej poświacie. Uniósł głowę "Czy to anioł? Posłaniec? Sumienie?". Jesse przypomniał sobie moment swoich narodzin, ujrzał swoją matkę trzymającą go na rękach, moment w którym zabrano go do sierocińca, farmę, gang Deadlock, pierwszą miłość, Blackwatch, aż w końcu... Amy. Przed aniołem nie dało się nic ukryć. Jesse był rozliczany z każdego grzechu, z najwstydliwszych sekretów. Czuł się zupełnie nagi i niezdolny do obrony.
Wiedział, że będzie musiał wrócić i odpokutować.
Ale anioł pozwolił mu przejść dalej.
Doszedł do skraju ogrodu, które okazało się być klifem. U dołu znajdował się modry ocean, tak czysty, że nawet z takiej wysokości widział florę żyjącą na jego dnie. Pomyślał, że na pewno mógłby w nim oddychać. Tak bardzo pragnął do niego wskoczyć. Tu było tak błogo, przyjemnie, spokojnie, bezpiecznie...
Wtem poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Nie musiał się odwracać - wiedział do kogo należała.
- Musisz wrócić - usłyszał głos, bardzo podobny do swojego.
Odwrócił się i ujrzał swojego zmarłego brata. Mimo tego, że stał obok niego, wydawał się dziwnie odległy.
- Nie chcę...
- Musisz wrócić, Jesse - powtórzył.
On o tym wiedział, ale tak bardzo chciał tutaj zostać. Myśl o powrocie do tego cyrku zalewała jego serce rozpaczą.
Spojrzał tęsknie na ocean, poczuł jednak dziwny spokój i wiedzę znikąd, że jeszcze kiedyś się w nim zanurzy. I spotka nie tylko brata. Czuł, jak światło, które go tu przywiodło, wciąga go z powrotem w ciemność. Młodszy McCree uśmiechał się w oddali, a jego sylwetka tworzyła jasną poświatę.
- Ona kłamie -
Sombra resztką swojej bezlitosnej woli powstrzymała się od wrzaśnięcia "Jesse!" i rychłego wybiegnięcia spod stołu. Kowboj leżał na boku, jego kapelusz potoczył się kilka kroków dalej, a drewniane panele wokół niego przyjmowały na siebie coraz to większą plamę juhy. Poczekała kilka sekund by nabrać pewności, że jest nieprzytomny (nieważne, czy żywy, czy nie, byle by nieświadomy) i wyczołgała się ku niemu na czworakach. W okolicy prawego żebra widać było przerwę w jego koszuli, choć pozlepiana była od rozrzedzonej krwi. Splotła dłonie dokładnie w tym miejscu i z całej siły wcisnęła w ciało denata.
- Pomocy! Niech ktoś wezwie karetkę! - wydarła się w stronę drzwi od restauracji.
Długo nie czekała na czyjąś reakcję, ponieważ na zewnątrz szybko zrobił się popłoch z powodu strzelaniny.
- No, dawaj kowboju - szepnęła do niego, choć wiedziała, że nie usłyszy.
Jej technologiczne rękawiczki zapiekły ją w dłonie z powodu interakcji z czerwoną cieczą. Teraz jednak nie dbała o to. Nachyliła ucho nad jego ustami by poczuć oddech. Nie wiedziała, czy to przez adrenalinę, czy naprawdę nie poczuła żadnego powiewu.
Zaczęła lekko panikować. Bez niego nie uda jej się zwieść Zarii i ponownie zbliżyć się do Katji.
Zrozumiała, że jej plan miał pewne braki, a jej napompowane ego i kuriozalna pewność siebie doprowadziły do ryzyka odkrycia.
- Proszę się odsunąć! - wykrzyczał ktoś w wejściu.
Sombra gwałtownie cofnęła się upadając na tyłek. Do lokalu wbiegło trzech ratowników medycznych i kilku policjantów. Nie chcąc konfrontować się z nimi przeniosła się do hotelu, w którym zostawiła swój translokator, zapewne zostawiając towarzystwo w konsternacji. Wiedziała, że jednak nie długo będą się nad tym zastanawiać.
- Co temu Reyesowi odbiło do cholery! - zapytała samą siebie chodząc w kółko po pokoju.
Musiała się dowiedzieć, dlaczego zadziałał tak impulsywnie. Kim była dla niego Angela Ziegler? 
***



Tymczasem w Nepalu, w okolicach klasztoru Szambala, pewien pół-omnik, pół-człowiek, dostawał szału       

Tymczasem w Nepalu, w okolicach klasztoru Szambala, pewien pół-omnik, pół-człowiek, dostawał szału.
Wybiegł w głąb lasu, żeby nie okazywać swojego niespokoju i negatywnych emocji przed mnichami. Chociaż uważał ich za równych sobie, twierdził, że oni są jacyś za idealni. Może i mają duszę, ale czy nimi też targają takie emocje? Czy wściekają się? Czują bezsilność? Tęsknią? Pomagali mu odkrywać w sobie spokój i harmonię, ale na miłość boską! Jest tylko człowiekiem! Tylko i aż...
Genji spoczął, oparłszy się o najbliższy głaz. Dostrzegał już skraj zielonej puszczy, a za jej horyzontem, w dół doliny zaczynała się wioska. Tam również nie miał ochoty się udawać, więc postanowił zostać tutaj.
Od ostatniej korespondencji z Angelą minęły prawie dwa miesiące, a ona do tej pory nie raczyła mu odpisać. Nie wiedział, czy jest bardziej zły na nią, czy zmartwiony. Olała go, czy coś jej się stało? Przeklinał ten zakichany klasztor za praktykowanie życia bez technologii. O ironio, przecież oni wszyscy to jedna wielka technologia! Mógł jedynie pisać listy. Co prawda z wioski mógł zadzwonić, ale nie znał nawet pieprzonego numeru. Ukrył swoją twarz w dłoniach. Czuł się beznadziejnie. Tylko ona pragnęła utrzymywać z nim kontakt, kiedy odszedł od organizacji. Cieszył się z tego jak małe dziecko. Nie rozumiał, czym sobie na to zasługiwał. Dzięki niej pierwszy raz w życiu miał szansę poczuć, jak to jest, gdy komuś na nim zależy. Choć z drugiej strony wiedział, że doktor Ziegler jest prawdziwym aniołem i roztacza opiekę nad wszystkimi. Mimo to, czuł się przy niej wyjątkowo i nie potrafił tego wyjaśnić.
Z resztą... Wiedział, że ona go nie zechce. Żadna już nigdy go nie zechce. A kiedyś był aroganckim playboyem, łamaczem serc, egoistą żyjącym w pysze. Karma wróciła i jak sąd wymierzyła sprawiedliwość skazując go na wieczną pokutę. Spędzi dożywocie w tym mechanicznym ciele. I choć twierdził, że się z tym pogodził, nie potrafił znieść myśli pozostania samotnym. Zrobiłby wszystko, by móc się z nią teraz zobaczyć.
Zerknął na żarzące się, południowe słońce. Poczuł powiew świeżego wiatru. Przymknął oczy i pozwolił naturze koić swoje nerwy. Wziął głęboki oddech... I wydech. Postanowił, że nie będzie bezczynnie siedział, denerwując się tylko - tak na pewno tego nie zostawi.
Poczuł ucisk zimnych palców na swoim nieobitym metalem ramieniu.
- Czy coś się gnębi, Genji?
Ninja nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, kto do niego przemówił. Zrobił to wyłącznie z szacunku.
- Tak, mistrzu Zenyatta - odpowiedział szczerze - Chyba będę musiał opuścić Nepal...
- Rozumiem, nawet spodziewałem się tego - rzekł spokojnie omnik.
Japończyk uniósł brwi w szczerym zdziwieniu, nie zdążył zapytać dlaczego, gdyż ten znów przemówił.
- Podążaj za głosem serca, Genji. Nauczyłem Cię już wszystkiego, co powinieneś wiedzieć. Myślę, że jesteś gotów stawić czoła światu -
- Zgadza się, mistrzu. Pogodziłem się z przeszłością - odpowiedział i ukłonił się nisko z wdzięcznością, czując jak narasta w nim nowa nadzieja.
***



Moskwa, Rosja       

Moskwa, Rosja.
Dyrektor Volskaya Industries przesiadywała właśnie w swoim biurze. Nerwowo przeglądała internet na swoich holo-projektorach. Studiowała kilka stron na raz i coraz gniewniej zaciskała pięści z bezradności. Samotna kropla potu spłynęła przez skroń po jej idealnie wytapetowanej twarzy. Krucze włosy, zazwyczaj mocno ściśnięte w eleganckiego koka, sterczały teraz potargane, wysuwając się z gumki.
Nie potrafiła znaleźć absolutnie nic o Sombrze, ani o organizacji Szponu. Potrzebowała pomocy, kogoś, kto pomógłby ochronić ją i jej rodzinę przed hakerką. Aleksandra Zarianowa przebywała aktualnie w Wielkiej Brytanii i wcale nie przynosiła jej dobrych wieści. Nie mogła natrafić na ślad kobiety, choć była nadzieja, że pomoże jej człowiek z którym niebawem ma się tam spotkać. Tylko w nim pozostawała nadzieja.
Zastanawiała się, czy aby nie przeceniła swoich możliwości. Mimo iż pozwoliła zaszantażować się Sombrze, sądziła, że ma wystarczające plecy i znajomości, by nie stała się dla niej żadnym zmartwieniem. Tak jednak nie było. Jak dotąd latynoska nie dała o sobie znaku życia, rosjanka wiedziała jednak, że to kwestia czasu. Jeśli sama nie będzie nic potrzebować, przyjdzie by się zemścić. Myśl o tym, że odkryje posłany za nią list gończy, zmywała jej sen z powiek. Nie zdawała sobie sprawy, że Colomar już dawno znalazła i wykasowała ów śmieszny dokument, a Volskaya nawet nie wpadła na to, by to sprawdzić. Nie wiele jednak miała wspólnego z programowaniem, toteż zostawiła to informatykom, by wpadło to wyłącznie w powołane ręce. Także oni okazali się zbyt mało zdolni dla hakerki.
Zerknęła na fotografię swojej ukochanej córeczki. Myśl o tym, że mogłoby się jej wydarzyć coś złego, napełniała ją takim przerażeniem, że momentalnie czuła w gardle gulę zbliżających się wymiotów. Mdłości i bezsenność bywały nie do zniesienia, a paranoja zaczęła zamieszkiwać jej umysł. Choć było dosyć wcześnie, zapragnęła wrócić do domu i spędzić czas z Natashą*. Najpierw jednak, ogarnięta nagłymi torsjami, zerwała się do łazienki , po drodze z całej siły zaciskając wargi, by nie zwymiotować sobie pod nogi.
- Pani Volskaya? - usłyszała męski głos zza drzwi łazienki - Wiem, że nie życzy sobie Pani byśmy wchodzi bez uprzedzenia, ale...
- Chwila - wydusiła krótko i podźwignęła się z kolan.
Podeszła do umywalki, odkręciła wodę by włożyć po nią swoje drżące dłonie ułożone łódeczkę i obmyła sobie twarz. Popatrzyła na swoje żałosne odbicie w lustrze, wciąż nie mogąc zrozumieć, jak mogła dopuścić do takiego stanu.
***
Łaska, nawet przez moment, nie zmrużyła oka, podczas gdy jej kochanek już dawno przebywał w krainie Morfeusza. Delikatnie ujęła jego głowę ze swojej piersi i ułożyła na poduszce. Czym prędzej ubrała się, pozbierała swoje rzeczy i wyszła. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się w swoim wynajmowanym mieszkaniu, choć chyba będzie je musiała zaraz znowu zmienić. Nie chciała, aby znów ją znalazł. Orzeźwiające, nocne powietrze uderzyło ją w twarz i całe ciało. Chociaż z zasady, w Meksyku było bardzo ciepło, jej zrobiło się chłodno. Nie wiedziała, czy to z wykończenia fizycznego i psychicznego, czy naprawdę temperatura była niższa.
Nie do końca też wiedziała, gdzie się znajduje. Poza okolicami szpitala i centrum, nie znała za bardzo Dorado. Miała nadzieję, że spotka gdzieś za rogiem postój taksówek lub złapie jakąś przy ulicy. Idąc tak, trzymając się za ramiona i trzęsąc się z zimna, poczuła jak bardzo zakuło ją sumienie. Jesse pewnie do tej pory wychodzi z siebie, rozpaczliwie jej szukając i martwiąc się o nią, podczas gdy ona robiła, co robiła. Żeby to jeszcze był ktokolwiek inny... Ale to był Gabriel Reyes. Zdrajca Overwatch. Nigdy by jej tego nie wybaczyli.
Westchnęła głośno, gdy po przejściu chyba kilometra nie znalazła żadnej taksówki. Przystanęła z boku by w skromnej torebce, znaleźć telefon z zamiarem znalezienia numeru do jakiejś korporacji. Zmrużyła oczy widząc ilość nie odebranych połączeń ze szpitala. Telefon znów zawibrował rozpaczliwie.
- Halo? - zapytała przykładając urządzenie do ucha.
- Doktor Ziegler! Nagły wypadek, postrzelenie mężczyzny. Gdzie pani jest? - usłyszała głos zaniepokojonej pielęgniarki. Nigdy nie dzwoniono do niej, gdy ludzkie życie nie było zagrożone.
Już miała odpowiedzieć, że nie ma pojęcia, ale wtem zobaczyła jak z naprzeciwka, po drugiej stronie ulicy nadjeżdża wolna taksówka. Puściła się na środek ulicy machając na kierowcę ręką.
- Taxi !
Starszy, przysadzisty mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, gdy ta prawie wpadła mu pod maskę.
- Zwariowała pani?! - zapytał po hiszpańsku.
- Przepraszam - odparła wsiadając. Nie musiała rozumieć, by wiedzieć co do niej powiedział - Do szpitala St. Floresa Garcia, szybko proszę!
Taksówkarz wyraźnie zrozumiawszy powagę sytuacji, kiwnął głową i docisnął gaz, aż szarpnęło. Ostatnie, na co Angela miała w tej chwili ochotę, było ratowanie czyjegoś życia. Cudzołóstwo i poczucie winy zżerało ją od środka, wczorajsze ciuchy i brak kąpieli - od zewnątrz. W tej chwili musiała jednak odłożyć na bok wszelkie prywatne sprawy i odczucia.
Nie minęło dziesięć minut, gdy kobieta wybiegła z taksówki, prosto na salę operacyjną.
Olivia (czy jak, kto woli, Amy) w tym czasie siedziała na szpitalnym korytarzu, czekając na jakiekolwiek wieści od zespołu medycznego.
Pierwszy raz w życiu doświadczyła oczekiwania na coś innego, niż rozkaz wkroczenia do akcji. Nie było to, ani przyjemne, ani ekscytujące. Udawała jednak zmartwionego członka rodziny, przy każdej okazji pytając lekarzy, czy pielęgniarki, co z jej szwagrem. Nikt jednak nie był w stanie jej powiedzieć coś więcej, niż "Jego stan jest stabilny, proszę czekać". 
Nie była jedyną osobą oczekującą na jakieś wieści o przyjętych pacjentach. Z czystym sumieniem musiała przyznać, że to miejsce było okropnie przytłaczające i za nic w świecie nie chciałaby znów się tutaj znaleźć. Przyglądała się właśnie, prawdopodobnie, matce motocyklisty przywiezionego w ciężkim stanie do szpitala. Staruszka zalewała się łzami, była całkiem sama i nikt nie był w stanie podnieść jej na duchu. Sombra udawała, że jej nie słyszy, ale było to naprawdę trudne, bo jej histeria lada moment mogła spowodować, że sama znajdzie się na sali. Zaczynała się denerwować, że musiała się tutaj znaleźć. Poza starszą kobietą, była inna, młodsza, chyba z mężem. Siedzieli obok siebie, skuleni i trzymali się za ręce, szepcąc jedno do drugiego słowa otuchy. Robiła wszystko, żeby tylko nie usłyszeć powodu ich przybycia tutaj, co z resztą wcale nie było takie trudne przez płaczącą staruszkę. Poza tym domyślała się, dlaczego tutaj byli. Hakerka miała nadzieję, że opuści to miejsce zanim usłyszy, czy motocyklista przeżył.
Już w wejściu dostrzegła pędzącą jak strzałę Angelę Ziegler. "O, proszę. Zguba nagle się znalazła?". Więc to nie było porwanie. Za tym wszystkim kryło się coś więcej, tylko co? Co, znana całemu światu "Łaska" miała wspólnego ze Szponem? I czemu Sombra wcześniej tego nie odkryła? Mimo niechęci do kobiety, pomyślała, że dzisiaj z tego szpitala wszyscy wyjdą, może nie cali i zdrowi, ale żywi. 
Szwajcarka wpadła do gabinetu lekarskiego, błyskawicznie umyła ręce, zarzuciła na siebie kitel i chwyciła swój kaduceusz, po czym prosto na salę operacyjną. Na samym środku znajdował się stół operacyjny, na nim postrzelony mężczyzna z otwartą klatką piersiową. Padało na niego bardzo jasne, zimne światło ze specjalnej, ogromnej lampy. Dookoła panował półmrok. Poza pacjentem zastała dwóch lekarzy ubranych w zielone kitle i z maskami na twarzach oraz jedną pielęgniarkę do pomocy. Oboje trzymali dłonie w górze, a ich rękawiczki były umazane we krwi.
- Co się stało? - zapytała zakładając rękawiczki.
- Strzelanina w barze, pocisk zatrzymał się w wątrobie. Wyjęliśmy go - odpowiedział jeden z lekarzy i pokazał przedmiot trzymany w szczypcach.
Na tą informację i wygląd tego naboju, mina jej zrzedła. Podeszła do mężczyzny leżącego na stole, choć wiedziała, że nie musiała specjalnie się przyglądać by wiedzieć, kim on jest.
- Zajmę się nim, pomóżcie przy motocyklisty - nakazała.
- Ale, pani doktor - zaczęła nieśmiało pielęgniarka - Jest pani pewna?
- Tak, idźcie - odpowiedziała nie patrząc nawet w ich stronę.
Nie patrzyła nawet, czy jej posłuchali. Od razu poddała wątrobę pacjenta przyspieszonej regeneracji. "Przyda mu się to, nawet bez postrzelenia" stwierdziła ironicznie, widząc jej stan. 
- Czemu Ty zawsze pakujesz się w kłopoty? - zapytała łamiącym się głosem, głaszcząc go głowie.
Łza poczucia winy skapnęła na jego czoło.
Po zszyciu jego klatki piersiowej i założeniu opatrunku, stwierdziła, że za kilka dni powinien wrócić do pełni zdrowia, o ile nie będzie powikłań i pozwoliła zabrać go na salę pooperacyjną.
- Pani doktor - usłyszała Angela, gdy tylko wyszła na korytarz.
Poznała dziewczynę, która się do niej zwróciła.
- Co z moim szwagrem?
- Jest już na sali pooperacyjnej, może pani go zobaczyć, ale jeszcze się nie wybudził. Dojdzie do siebie - odpowiedziała z zamiarem odejścia, ale ta złapała ją za nadgarstek.
Kobieta stanęła jak wryta, zalana szokiem na zachowanie Amy. Spojrzała jej prosto w oczy nie bardzo rozumiejąc jej zachowanie. Ta zbliżyła się twarzą do jej ucha.
- Obyś miała rację - wyszeptała groźnie - Znam Twoją tajemnicę -
Źrenice Szwajcarki powiększyły się do nienaturalnych rozmiarów. Przerażenie zawładnęło jej ciałem. Sombra cofnęła się o krok by bezczelnie się do niej uśmiechnąć i puściła jej rękę.
- Jaką tajemnicę? O czym Ty mówisz? - zapytała udając szczere zdziwienie, choć obie dobrze wiedziały, że jej reakcja zdradziła wszystko.
- Byłaś z nim tego wieczoru, wiem, co tam się wydarzyło - odpowiedziała spokojnie, ale ugryzła się w język by nie dodać:  "Wiem, kto Cię porwał i wiem, że za szybko by Cię nie wypuścił". Ziegler mogłaby wtedy nabrać podejrzeń, a kara Szponu za wydanie się... Wolała o tym nie myśleć.
- Nie wiem, co wiesz - zaczęła w odpowiedzi nabierając z powrotem odwagi i pewności siebie - Ale możesz być pewna, że nic już mu się nie stanie z mojej winy -
- Oczywiście, że nie - zaśmiała się, wyraźnie traktując Angelę protekcjonalnie.
Szwajcarka uniosła tylko wysoko brew, niewiele rozumiejąc z jej dziwnego, nie zbyt ciepłego zachowania, ale postanowiła w to nie ingerować. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się w domu, wykąpać i położyć spać, dopiero następnego dnia stawić czoła policji, która z całą pewnością będzie prowadziła dochodzenie w tej sprawie. Bez słowa odwróciła się i wyprostowana odeszła w swoją stronę. Colomar prychnęła pogardliwie i również ruszyła, ale w kierunku sali pooperacyjnej. Ogromne, szklane drzwi rozsunęły się przed nią, by mogła przestąpić próg obszernego pokoju z dwoma z rzędami łóżek porozdzielanych białymi kotarami, między którymi biegały zatroskane pielęgniarki. Zauważyła go niemal od razu. Leżał na plecach, okryty śnieżnym prześcieradłem. Do jego żyły podłączona była kroplówka, z okolicy mostka szły kable urządzenia EKG, pozwalające określić pracę serca, a do szczęki przytwierdzony był respirator kontrolujący przepływ powietrza.



 Do jego żyły podłączona była kroplówka, z okolicy mostka szły kable urządzenia EKG, pozwalające określić pracę serca, a do szczęki przytwierdzony był respirator kontrolujący przepływ powietrza